Mam wyniki badań na alergie pokarmowe, które zrobiliśmy całą rodziną. Nie ma mowy o glutenie i białku jaja kurzego, jeśli chodzi o Tymka. U nas jeszcze kilka innych alergii pokarmowych, na czele z kazeiną, migdałami i orzechami, których nie może mój mąż. I co my teraz będziemy jeść???!!!! Jak my, fani pizzy, makaronów i tostów, przeżyjemy???!!! Przecież jeszcze chwilę temu to była „moda żywieniowa”, którą traktowałam z przymrużeniem oka. Teraz sama, chcąc być zdrową, muszę stać się „modna”…
Miesiąc temu, po wielotygodniowej, bezowocnej walki z katarem i kaszlem u mojego synka i po miesiącach bezskutecznych prób walki z chorymi zatokami (akupuktura, płukanie zatok, sterydy i milion innych) postanowiłam, że robimy konkretne badania. Nie jakieś średniowieczne metody badań z kropli krwi (choć nie ukrywam, że było to moim pierwszym pomysłem :)), czy posiadający tylu zwolenników co sceptyków biorezonans, ale konkretne badania krwi na nietolerancje pokarmowe i alergie. Wzięłam temat we własne ręce i umówiłam nas na konsultację do centrum diagnostycznego, do polecanej mi przez przyjaciółkę mikrobiolożki. Ta poradziła, które badania warto wykonać. Od wymazów z nosów i gardeł, poprzez przeróżne badania krwi. Zapłaciliśmy jak za zborze (o ironio ;)), ale mamy czarno na białym, co się dzieje w naszych organizmach. To dla mnie wiedza rzetelna i konkretna. No ale co się okazało?
Mamy taką ilość przeciwciał, zwłaszcza na gluten, że nasze układy immunologiczne są od dawna w permanentnym stanie wojny. A ponieważ wciąż zwalczają (a raczej próbują zwalczać) to, czego sami dostarczamy im z pożywienia (białka, które odczytują nie jako pokarm, lecz jako wroga), nie mają sił na chronienie nas przed wirusami i bakteriami z zewnątrz, mówiąc najprościej. Więc gdybyśmy nie zrobili tych badań i nie wprowadzili zmian w sposobie odżywiania, za jakiś czas, zaczęlibyśmy poważnie chorować.
Mając „bezglutenowy i beznabiałowy wyrok” czarno na białym, musieliśmy wyeliminować naszych wrogów z menu. Po dwóch miesiącach praktyki w stosowaniu diety, mam kilka wniosków.
CO TERAZ JEMY?
Mamy wielkie szczęście, że mieszkamy na obrzeżach Wrocławia. Miasta, które daje nam możliwość kupowania pieczywa bezglutenowego – nie tylko kilku kromek z marketów, ale całego bochenka dobrego chleba. Jest tu też sporo restauracji oferujących dania bez glutenu, więc nie tylko pozostaje nam żywienie się w domu i jeżdżenie wszędzie ze swoimi posiłkami. Choć nie ukrywam, że najczęściej tak właśnie robimy.
Od dawna zwracaliśmy uwagę na to co jemy i odżywialiśmy się w naszym odczuciu zdrowo. Mleka roślinne, soki z jarmużem i szpinakiem, z wyciskarki wolnoobrotowej itd. to był standard. Sery, jajka i mięso dobrej jakości. Nie kupowaliśmy wysoko-przetworzonych produktów, żadnych gotowych dań do mikrofali (nawet jej nie mamy). Ale i tak sporo rzeczy, które kupowaliśmy wcześniej, poszło w odstawkę. Jednak ta zmiana, do jakiej się obecnie przystosowujemy, to dla nas spore zamieszanie. A produkty bezglutenowe, tak jak wszystkie inne – nie wystarczy, że nie mają glutenu, by były zdrowe…
Do tematu jedzenia z pewnością niebawem wrócę. Na dziś zostawiam Was z informacją, że żyjemy i już czujemy się lepiej! Tymek nie kaszle i nie ma kataru, a ja mam więcej energii, płaski brzuch i mniej demonów w głowie 🙂
Alicja