Napisałam to przed Świętami, ale publikuję dopiero dziś, bo mam samoistny detoks od internetu… No, prawie 😉 W każdym razie, życząc Wam WSPANIAŁEGO NOWEGO ROKU, dzielę się moją refleksją na temat dnia uważności z własnym dzieckiem, którego doświadczenie polecam każdemu 🙂
Takie mamy durne czasy, że w pogoni za lepszym życiem i szczęściem naszym i tych, których kochamy, to wszystko gubimy… Bo co z tego, że zapierdzielamy, żeby móc zapewnić dzieciom lepszy byt, gdy umierajac, nie znamy naszych dzieci, ani one nas, a wraz z nieruchomością, serwujemy im poczucie osamotnienia i brak wspólnych wspomnień. Bo praca była ważniejsza. Bo były ambicje, zobowiązania, kredyty i oczekiwania pracowników, klientów, wierzycieli, ZUS’u etc. O nie… Nie wiem czy po śmierci poczuję ulgę czy będę walczyć o oczyszczenie, albo odrodzę się jako inne stworzenie. Ale wiem, że tu i teraz mam w swoim życiu ważnych dla mnie ludzi, z którymi chcę być i w których życiu chcę prawdziwie uczestniczyć. Z którymi wspólne chwile są dla mnie ważne, więc chcę sprawić, aby i dla nich były znaczące… Chcę dać im z siebie jak najwięcej i chłonąć dla siebie ile wlezie. Bo czas nie jest łaskawy. Pędzi niczym Blaze z Zygzakiem Mc’queenem i Jacksonem Sztormem połączonymi w jedno – jakby powiedział mój 4-latek 🙂
Koleżanki opowiedziały mi ostatnio o mindfulness. Brzmi to fantastycznie. Cały dzień medytujesz, skanujesz ciało (to takie uważne, na pełnej koncentracji dotarcie wraz z oddechem do każdej partii swojego ciała), spacerujesz po lesie, znów medytujesz, jogujesz, spożywasz posiłek z pełnym zaangażowaniem w tę czynność, bez zbędnych słów i odbiegania myślami w przeszłość czy przyszłość. Imponuje mi to i intryguje mnie to. Wyobrażam sobie jakie to wyzwanie i jaki stan można osiągnąć po takim dniu, spędzonym na treningu uważności. Ja po jodze zakończonej krótkim relaksem jestem jak przybysz z kosmosu, do którego wszystko jest obce i dociera wolniej niż zwykle, więc nawet sobie nie wyobrażam, co się dzieje po takim dniu. Ale mimo ciekawości, mam w sobie obawę, że bardzo bym się męczyła, nie mogąc powiedzieć ani słowa i chyba to jeszcze nie ten moment dla mnie… Ale… Na dzisiaj termin „trening uważności” zasiał się we mnie i wykiełkował bardzo szybko w formie, w której go bardzo potrzebowałam.
Tymek wstał dziś z lekkim kaszlem i ogólnym poczuciem niemocy. Stwierdziłam więc, że zostanie ze mną w domu i spędzimy czas razem. Oczywiście śniadanie, prysznic, ubieranie się, bajka, kawa i… odłożyłam telefon na bok. Postanowiłam REALNIE I CAŁKOWICIE BYĆ z moim dzieckiem. Uważnie. Nie odpowiadając mu zdawkowo na pytania znad telefonu czy laptopa. Zbudowaliśmy razem zamek ze wszystkich klocków jakie znajdują się w jego pokoju. Namalowaliśmy rysunki świąteczne, a na tablicowej ścianie w pokoju Tymka, wymalowaliśmy choinkę, absurdalną maszynę do robienia ozdób świątecznych i masę prezentów (te Tymka są w opakowaniach ze skanera, więc widać ich zawartość :)). Stałam się ekspertką od malowania kokard. Może to moja droga… 😉 Bawiliśmy się w chowanego. Upiekliśmy naleśniki. On zjadł jednego, ja 5 😛 Posortowaliśmy tez ubrania, a Tymek wybrał zabawkę, którą odda dla dziecka z domu dziecka. Razem obejrzeliśmy po raz 8 „Ratatouille” – tym razem po angielsku, komentując co chwilę przebieg akcji. Wieczorem poszliśmy do sąsiadów, z którymi od tygodni się nie widzieliśmy, a z którymi spędziliśmy mega miły wieczór, grając w fantastyczną grę rodzinną.
Zjedliśmy kolację w łóżku, a teraz moje serce śpi, pies zakopuje się pod kołdrę, a ja się cieszę, nie tylko że go mam, ale że go znam… A on zna mnie.. Autentyczną i nieidealną, czasem niecierpliwą i gadającą za dużo, ale kochającą bardzo i bardzo, bardzo często przypominającą sobie o tym, jak kruche jest życie i jak wielkie mamy szczęście, mając siebie… I sporo takich dni, które spędzamy razem… 🙂
<3